Józef Grobelny: Od kiedy pamiętam, lubiłem przetwarzać drewno. To zresztą moja profesja, bo jestem technologiem drewna. Okazjonalnie wyjechałem do Niemiec. Nie było tam łatwo znaleźć pracy w moim zawodzie, bo to praca przyjemniejsza, w której pierwszeństwo mieli Niemcy. Znalazłem pracę w firmie budowlanej, takiej ciesielsko-dekarskiej, która wykonywała więźby. Szybko opanowałem tę technologię. W Polsce po powrocie najpierw robiłem same więźby. Łączyłem to z pracą w przedsiębiorstwie na stanowisku dyrektora do spraw produkcji. Przerabiałem wtedy 500 m3 drewna miesięcznie. Chciałem jednak spróbować czegoś swojego. Pierwszą swoją więźbę w Polsce zrobiłem po godzinach, w takim stylu poniemieckim. Gdy zobaczyli, w jakim tempie to robię, czyli montaż więźby w godzinę, to nawiązałem kontakty z wykonawcami, którzy budowali osiedle tutaj niedaleko, w Łodzi. I tam już chyba przez pół roku zrobiłem wszystkie dachy na dwunastu domach. Po trzech latach uruchomiłem krycie dekarskie.
JG: To było w 1992 roku. Znajomy budował dom i powiedziałem mu, że zrobię mu dach. Nie dowierzał, bo nie wiedział, że ja umiem takie rzeczy robić. Pojechałem na tę budowę i chyba ze dwie godziny zeszło mi na pomiar dachu, bo dom był tak nierówno wymurowany. Chciałem uniknąć późniejszych problemów z tego tytułu. Cieśle, którzy mi się wtedy przyglądali, mieli ze mnie spory ubaw, że przyjechał jakiś frajer i mierzy ten dach, i mierzy. Gdy zrobiłem więźbę, wynająłem największy dźwig w Łodzi, który w dwie godziny ją założył. Cieśle przestali się śmiać, ale inspektor nadzoru zadzwonił do inwestora, że ja chyba na głowę upadłem. Nie rozumiał, że większym dźwigiem montaż zajął mniej czasu, więc gdybym zamówił mniejszy, to by w praniu wyszło dużo drożej. Gdybym to robił ręcznie, to dach zająłby mi tyle, co tym cieślom z boku. Ostatecznie ten sam inspektor poprosił mnie, żebym mu tych dachów zrobił więcej. Nie wiedział, że dach dla kolegi robiłem grzecznościowo, podczas urlopu, jeszcze będąc na stanowisku dyrektora w fabryce. Chciałem się jednak sprawdzić, więc zrobiłem dla niego jeden dach i mówię, że nie mam już więcej urlopu, więc nie podejmę się reszty. On mi na to, żebym nie żartował, że dałem mu słowo. Wzruszył się jakoś tak przy tym, że wiedziałem, że słowa dotrzymam. Nie było to łatwe, tu moja pasja, więźby i dane słowo, a tu krawat, fabryka i tabelki z produkcji. I tak, żeby ratować jego i swój honor zostawiłem ciepłą posadę w fabryce na rzecz ganiania po dachach.
JG: Nie tylko, bardzo lubiłem tę robotę. Wolałem pracować sam w spokoju. Wiadomo, jak to jest na tych stanowiskach dyrektorskich. Bez przerwy tabelki, wiecznie mało, mało, mało. Coś spowodowało, że ważniejsze dla mnie było dekarstwo. Jestem z tego dzisiaj bardzo zadowolony. Wtedy, na drugi dzień po odejściu z pracy, popłakałem się. Tam była stała wypłata, a tu była zima. Jakoś się to wszystko jednak poukładało. Dokooptowałem sobie czterech pracowników, gdy zaczęliśmy już kryć dachy. Później było nas już osiemnastu.
JG: Lubię dachy. To, że każdy jest inny, dzięki temu praca nie jest monotonna. Nie klepiesz jak meble, dziesięć tysięcy takich samych stołów. Ciągle też poznaje się nowych ludzi. Każdy inwestor to ma jakąś swoją urodę, i dobrą, i złą. Gdy się później gdzieś spotykamy, na mieście czy w markecie to jest bardzo miłe. Po tych piętnastu, dwudziestu latach z inwestorami, którym zrobiłeś dach, którego nie trzeba poprawiać, nawiązuje się nić przyjaźni. Oni są tobie po prostu wdzięczni.
JG: Zlecenia są takie same. Zmienia się jakość materiałów, okien, dachówek. Dachówki teraz są barwione, angobowane, glazurowane, szkliwione. Dzięki temu powstaje nowa architektura. Rynny, jakie były, takie są. Chociaż mniej zakładamy plastikowych, a więcej metalowych. Na południu i zachodzie Polski zakłada się dużo rynien tytanowo-cynkowych, tak jak zresztą w Niemczech. Natomiast u nas, w Łódzkiem, to robi się rynny pod kolor dachówki, albo na zasadzie kontrastu, i one są stalowe, ocynkowane i powlekane. Rynny plastikowe to pomalutku wypadają z rynku, bo to jest tworzywo podatne na promieniowanie UV, po jakimś czasie kruszeje. Natomiast rynny z naturalnego metalu, polutowane, są nie do zdarcia.
JG: Głównie robimy dachy kalenicowe, czyli dachy strome, dwuspadowe, kopertowe i wielopołaciowe. Dach dwuspadowy jest najłatwiejszy i jednocześnie też najtańszy. Jest przy nim mniej pracy, mniej obróbek. Kopertowe są droższe, bo każda krawędź kosztuje. Tam trzeba przyciąć odpowiednio dachówki, założyć taśmę wentylacyjną, zamontować gąsior i wtedy wzrastają koszty. Moim zdaniem wybór dachu jest ważny, bo dachy kształtują krajobraz, ale ja nie krytykuję, gdy klient przynosi projekt. Robię zgodnie z jego zapotrzebowaniem.
JG: Być może. Wnuczek ma 16 lat i poszedł do liceum. Chciałem, żeby poszedł do szkoły budowlanej, ale to jego decyzja, nie mogę go zmuszać. Ze swoim tatą, który jest dekarzem, jeździ w wakacje i pomaga. Z kolei trzynastoletnia wnuczka ma talent muzyczny i gra na skrzypcach. A pięcioletni Piotruś na razie dorasta, choć z klocków coś tam już buduje.
JG: Tak, ponieważ to jest ciekawy zawód, popłatny i dający przyjemność. Przyjemnie się te dachy buduje, tworzy się krajobraz. Jak się jedzie, to się patrzy i myśli, że ten dach robiłem, ten i ten. Nie mogę się doliczyć tych dachów. Zrobiłem ich ponad pięćset pięćdziesiąt przez te dwadzieścia pięć lat.
JG: Producenci wymyślili maszynę do robienia rąbków. Dostaje się już taśmę, a później jest taki zaginak – mówi się na to „piesek”. Zakłada go się na tę rolkę i jedzie się potem po dachu, a on sam zagina. Także to jest duże usprawnienie. Szerokie zastosowanie ma teraz pneumatyka. Stosuje się pistolety pneumatyczne, wkrętaki. Ja mam taki automat do bicia łat na dachu, który jedzie po dachu i przybija. Coraz bardziej popularne są wciągarki do dachówki. To są takie wózki z zamontowanymi drabinami. Niewygodne jest to, że dachówkę z palety trzeba wyłożyć na wózek. Więc kupiliśmy żuraw, który podaje dachówkę i krokwie na dach. Pracownicy mi powiedzieli kiedyś, że gdyby nie ten żuraw, to by tu nie pracowali.
JG: Ja nie konkuruję ceną dlatego, że nie mogę zrobić danego dachu za niższą cenę. Wody się nie oszuka. Gdy odpadam z jakiegoś zlecenia, to się nie gniewam. Nic nie mówię, tylko sobie czekam. I po paru latach ten sam dach już poprawiam. Za odpowiednią kwotę, większą niż bym nowy dach robił. Słyszałem, że inwestorzy mówią, żeby brać Grobelnego, że drogi jest, ale za to dobrze robi. Staram się mieć umiarkowane ceny, ale gdy zatrudniasz ludzi, którzy pracują z tobą po piętnaście, dwadzieścia lat, to należy to uszanować i ich odpowiednio wynagrodzić. Trudno konkurować z kimś z ulicy, gdy opłacasz składki ZUS, szkolisz ludzi i rozwijasz firmę. Gdybym miał niższe ceny, to bym tego żurawia nie kupił.
JG: To jest najlepsze rozwiązanie. Rynek bardzo się zmienił. Ludzie chcą mieć spokój. Gdy słyszą, co się dzieje z tymi dachami, że przeciekają, uginają się, no to wolą zapłacić więcej, żeby to mieć już dobrze zrobione. Klienci się zmienili i coraz mniej jest tych nieuczciwych. Kiedyś to było tak, że gdy człowiek otwierał jakiś interes, to mu się wydawało, że już jest panem. Przychodził i mi kluczykami od BMW przed oczami machał. Teraz odpukać nie ma takich nadętych.
JG: Inwestorzy mają, co powiedziałem wcześniej, różne urody swoje. Ale generalnie są bardzo przyjemni. Jeśli jest porządek na budowie, a dach zrobi się porządnie i w terminie, to nie ma problemu z klientem. Trzeba mu czasem wytłumaczyć inne rozwiązanie, jak okno zamontować, gdzie rury spustowe, a gdzie można troszeczkę przesunąć. Nie są to istotne zmiany, a inwestor zadowolony. Dużo się właśnie zmieniło. Na początku, gdy zaczynałem, w kraju wiedza kierowników budów i inwestorów była żadna w zakresie budowy dachów. Teraz jest z kim porozmawiać.
JG: Aby przetrwać na rynku, najważniejsze są: wysoka jakość, uczciwość oraz bezpieczeństwo pracowników i inwestorów.
JG: Trzeba być zrównoważonym. Kondycję też trzeba jakąś mieć, to wiadomo. Ale emocjonalnie trzeba być stabilnym, opanowanym, bo na dachu nie można się spieszyć. To jest też zawód dla ludzi z wyobraźnią, musisz myśleć, co będzie do przodu, planować, aby materiały dostać na czas. I musisz znać się na materiałach, umieć polecić, wybrać te odpowiednie. Trzeba dbać o dobre wykonanie, to buduje lojalność klienta. A on jest przecież w tym procesie najważniejszy. To on nam kupuje wczasy, funduje samochody, telewizory i buduje domy.
JG: Właśnie dwadzieścia lat temu, gdy powstawało Polskie Stowarzyszenie Dekarzy, to brałem czynny udział w jego rozwoju. W oddziale łódzkim zostałem prezesem i zwerbowałem ponad trzydziestu dekarzy. Prowadziliśmy szkolenia w szkole budowlanej w Pabianicach. Byłem tam siedem lat tylko, myślę, że w tym czasie wykształciło się około pięćdziesięciu czeladników i trzydziestu mistrzów. Potem szkolenia były dalej prowadzone. Ja jednak teraz w Stowarzyszeniu to pełnię funkcję krytyka, obserwatora (śmiech). Czyli nie udzielam się tak na co dzień. Wiem jednak, że sporo się dzieje i jest wola, aby promować nasz zawód. W szkole budowlanej w Łodzi jest klasa, można przyjść. Nie wiem, jak to wyglądało w tym roku, ale w ubiegłym to się jeden tylko zgłosił. Myślę, że ten zawód jest wciąż za mało promowany. Gdy młodzież słyszy „dekarz”, to widzi beczkę ze smołą, szczotkę i lepik, a gdy słyszy „logistyk”, to jakby nie rozumiała, że to po prostu magazynier. Chłopcy nie mają pojęcia o postępie, jaki ma miejsce. Stowarzyszenie więc robi różne takie pikniki, pokazy, żeby zobaczyli, na czym ten zawód polega.
JG: Nie mam takich zbyt wielu, ale oczywiście i tacy się przewinęli. Zawsze próbuję tłumaczyć. Wyjaśniać, rysować, jak sprawa wygląda, jak dach jest zrobiony. Kiedyś robiliśmy taki, po którym chodził pan i mierzył suwmiarką odległości pomiędzy gąsiorami. Nie podobało mu się, że bliżej czubka krawężnicy były różnice dwóch milimetrów. Przełożyłem mu te gąsiory tak, jak chciał. I tak mi nie zapłacił, bo po prostu był nieuczciwy. Sprawa w sądzie zajęła pięć lat i odzyskałem te pieniądze. Później przejeżdżałem koło jego domu i zobaczyłem go na podwórku. Przystanąłem i pytam: „Jak tam panie Iksiński ten dach?”. Wiedziałem przecież, że bez zarzutu. On mi na to: „No widzi pan, jest”. Zapytałem dla draki, czy jakby się gdzieś jego syn budował, to by mnie wziął (śmiech). On mi na to: „Niewykluczone”.
JG: To jest wyzwanie, ponieważ ludzie mają wiele charakterów. Jest choleryk, flegmatyk, melancholik i sangwinik. Z każdym trzeba inaczej rozmawiać. Jeśli ochrzanisz choleryka, to on już nic nie zrobi. A jak pogonisz spokojnego, to ten zrobi wszystko, jak należy. Teraz to mam taką brygadę, że ja nie muszę nikomu uwagi zwracać. Zawdzięczam to szkoleniom, systemowi wynagradzania. Moja ekipa jest obowiązkowa. Przychodzą do pracy, bo są przeze mnie szanowani. Trzeba mieć empatię i rozumieć potrzeby ludzi. Pomóc, gdy tego potrzebują.
JG: Wystawiłbym ocenę dobrą. Głównie dzięki producentom materiałów, bo to im zależy, aby wyszkolić dekarzy, bo ci będą kupować ich produkt i go montować. Jak się do niego przekonają, to wrócą. Dobre jest też to, że producenci zatrudniają techników, którzy potrafią odpowiedzieć na pytania, rozwiązać ewentualne problemy z produktem.
JG: Dach kościoła w Aleksandrowie Łódzkim o powierzchni 3000 m2. Robiliśmy tam tylko konstrukcję drewnianą, na którą zużyliśmy 80 m3 drewna – to jest pięć TIR-ów, które trzeba było ręcznie przerzucić. Potrzebowaliśmy 50 metrów dźwigu, żeby to obsłużyć. To była dla mnie taka najciekawsza praca i najdłuższa, bo ten dach robiliśmy od św. Stanisława do św. Józefa. Św. Stanisława jest w maju, a Józefa 19 marca, więc w moje urodziny, go skończyliśmy.
JG: Sukcesem jest to, że jest zdrowie i że są dobre relacje z klientami i pracownikami. Ten biznes, który prowadzę przez 25 lat i który nadal ma się dobrze. Cieszę się, że zięć przejmuje moją pałeczkę w wykonawstwie. To, że mam dobrych pracowników i planuję, żeby to oni po mnie tę firmę wykonawczą przejęli. Że część handlowa rozwija się i jest znana na rynku.
JG: Moją pasją jest jazda na motocyklu. Jeżdżę na Yamaha Midnight Star, pojemność 1300 cm3. W tym roku zrobiłem 8200 kilometrów. Byłem cztery razy na Słowacji, z Muszyną włącznie. Byłem we Lwowie, w ubiegłym roku w Stanach. Wynajęliśmy Harleye, dokładnie Harley-Davidson Electra Glide i przejechaliśmy nimi 11 000 kilometrów. Jechałem tą autostradą Route 66. Od Chicago do Los Angeles, później kawałek do Santa Monica, tam się kończy ta autostrada. Później wzdłuż wybrzeża nad Pacyfikiem do San Francisco. Route 66 to piękna droga z zabytkami. Ci, co przy niej mieszkają, to żyją z autostrady. Tam są te stare hotele, stacje benzynowe, stare knajpy z klimatem, fabryki robiące lifting starych aut, muzea. Kolega, też dekarz, prowadził nas tą trasą. Pościągał sobie najciekawsze rzeczy do zwiedzania i zgodnie z tym przewodnikiem jechaliśmy, żeby jak najwięcej zobaczyć. To jest wspaniała podróż. Przejechałem całą tę autostradę Harleyem. Na pustyni były 52˚C w cieniu, wiatr, który parzył, a na stacjach gorąca woda w każdym kranie. Miałem taką kołatkę, że koledzy mi zatankowali. Ale wsiadłem ponownie i przejechałem. Później mi mówili, że się bali, że nie wytrzymam. Jestem w tej ekipie najstarszy, mam już 68 lat. Jeżdżę też na rowerze, ale to niedługie trasy, po 50, 60 kilometrów w weekend.
JG: Bardzo ładnie jest na południu. W tym roku zwiedziłem Zamość, Bieszczady, Tatry, Łańcut, rzeszowskie. Cała Polska jest piękna. Dwa lata temu przejechaliśmy całą ścianę wschodnią. Byliśmy w Dusznikach i z Dusznik pojechaliśmy aż do Szczecina, zwiedzając po kolei poszczególne miejscowości. Polska jest taka piękna dzięki tym motocyklom. Bo nie jeździmy autostradami, tylko żółtymi albo tymi cieńszymi drogami, takimi szarymi na mapie. Wtedy można zobaczyć, jak mamy ładnie w kraju. Jadąc autostradą to człowiek jest spięty. Jedzie się i tylko patrzy, czy auto przed nie zahamuje. Jesteśmy w takim małym klubie, jest nas w nim dziewięciu. Uczymy się od siebie, gdy ktoś popełni błąd na trasie, to analizujemy go. Obowiązuje dyscyplina. Z przodu jedzie prezes – pilot, wszyscy za nim ustawiają się na zamek. Jest bardzo źle widziane, jeśli jeden drugiego wyprzedza, bo to niebezpieczne. Może na jakichś dzikich wyjazdach dzieje się inaczej, ale ja z dzikusami nie jeżdżę, bo giną.
JG: Tu i tu wydziela się adrenalina. Nawet gdy pada deszcz, a ja jadę motocyklem, to mnie ten deszcz cieszy. Pojechaliśmy na majowy weekend do Zakopanego i na Słowację. Cały dzień deszcz padał. To było po powodzi, kiedy to wylała Wisła. Na drogach błoto, ale radość była niesamowita. Coś specjalnego wyzwalają motocykle.
JAK PAŃSKIM ZDANIEM BĘDZIE WYGLĄDAŁA BRANŻA DEKARSKA ZA 10 LAT?
JG: Będzie kwitnąca, ludzie domy budują. Kiedyś budowali sobie właściciele firm, później budowały ich dzieci, a teraz pracownicy. Biorą kredyty. Ilość budowanych domów jest duża. I ten rozwój będzie postępował. Może w ciągu dziesięciu lat nie należy spodziewać się wielkich zmian, ale dekarze będą się bardziej wyposażali w maszyny, urządzenia, które ułatwią im pracę, bo o pracownika jest trudno. Trzeba być jednak dobrej myśli. Płace wzrastają, to może i ludzie zobaczą, że w tej pracy są korzyści. Praca na dachu musi być bardziej doceniana niż ta naziemna. Jest niebezpieczna i trzeba być fachowcem, żeby dachy robić. Ogromne zadanie dla szkół, by zawód promować, by chłopcy chcieli się uczyć. Są predyspozycje, są szkoły dekarskie w Białymstoku, Bydgoszczy. Prawie każdy ośrodek prowadzi szkolenia, czyli dekarzy przybywa, a jak będzie, to nie potrafię powiedzieć, to już nie moje czasy będą.
JG: W czyśćcu (śmiech). Pracownicy prosili mnie, żebym chociaż z dziesięć lat firmę dalej pociągnął. Ciągnę już dwa, to jeszcze mi osiem zostało. A potem to chyba jedynie rowerek. Oby nie elektryczny (śmiech).
Ács, beépítő, építész, kivitelező vagy alvállalkozó vagy? Iratkozz fel hírlevelünkre még ma, így mindig az elsők között leszel akik értesülnek a termékeinket érintő újdonságokról, akciókról, vállalati hírekről.
Minden egyéb esetben kérjük töltsd ki a weboldalon található kapcsolatfelvevő űrlapunkat.